Po poniedziałkowej wyprawie na północ, tym razem pełnej przygód łącznie z zawiśnięciem na przepaścią tylnymi kołami samochodu i burzą z gradem, ulewą i piorunami, która dopadła nas podczas przejazdu bardzo krętą drogą przez pasmo górskie na zachodzie wyspy, wczorajszy dzień spędziliśmy spokojnie. Zwłaszcza, że dziwny pisk, jaki wydawał nasz samochód na wirażach w poniedziałek (a drogi na północy i zachodzie składają się głównie z wiraży) był wynikiem uszkodzonych hamulców i do piątku pozbawieni jesteśmy środka lokomocji.
Wpadliśmy na pogaduszki do baru Kaktus, gdzie Yang, samym spojrzeniem właściwie unieruchomił system nagłaśniający, więc następne półtorej godziny spędziliśmy popijając Mojitos, nerwowo obgryzając paznokcie i przyglądając się jak George, przystojny i wielki - tak ze 140 kg - tutejszy informatyk próbuje odnaleźć sens w plątaninie kabelków domowej roboty systemu. Kiedy znów rozbrzmiała muzyka, a goście radośnie rzucili się zamawiać drinki, odetchnęliśmy z ulgą i wyruszyliśmy pod górę, do naszej spokojnej Starej Moraitiki. Po drodze zajrzeliśmy jeszcze tylko do tawerny Nikosa, naszego sąsiada i przyjaciela, gdzie ugoszczono nas naleśnikami Susette (magiczny afrodyzjak Nikosa) i karafką wina. Będziemy tęsknić za Wyspą i Moraitiką. W niedzielę wyruszamy na miesiąc do Polski, aż trochę straszno, no wiecie, to ten kraj gdzie białe niedźwiedzie chodzą po ulicach. Kalinichta.