wtorek

upadek laptopa, początek sezonu i całe mnóstwo pomarańczy

Witajcie,
mój laptop zrobił, właściwie nic nie zrobił, tylko cicho i niedramatycznie zgasł, prawdopodobnie coś z hardwarem. Musi teraz pojechać do Polski, a my z Yangiem korzystamy oboje z jego della, co oznacza 'szychty'. Kiedy mój Ukochany zasypia, ja siadam do komputera, w dzień zaś on okupuje della. Mam nadzieję, że nie potrwa to zbyt długo, dość bowiem komplikuje nam to życie.

U nas początek sezonu: przybywają pierwsze samoloty z Wielkiej Brytanii, a wraz z nimi goście i turyści. Z każdym dniem otwierają się nowe hotele, sklepy, tawerny. W Moraitice również wieczorem ruch na ulicach, młodzież i nie tylko młodzież rozbija się na skuterach, w kawiarniach pozajmowane stoliki, w naszej sennej do tej pory wsi robi się gwarnie.

Bez komputera czas płynie wolniej, sporo czasu spędziłam dziś na werandzie czytając i zastanawiając się, co nas tak bardzo urzeka w tej wyspie. Każde z nas, i Yang i ja, miało swoje własne mity, które nas tu sprowadziły. Dla Yanga były to książki Durella, historie o nieco szalonym i egzotycznym życiu pewnej angielskiej rodziny na Korfu w czasach przed drugą wojną światową. Dla mnie był to zapach świeżo zerwanych mandarynek w lutym. Dawno, dawno temu, w czasach real-socu, kiedy pomarańcze i cytryny pojawiały się w sklepach tylko przed Bożym Narodzeniem i 22-gim lipca, mój ojciec którejś zimy przywiózł wielką torbę mandarynek zerwanych przez niego własnoręcznie w Grecji. Przez kilkadziesiąt lat każdej zimy przypominałam sobie ich kolor, smak, zapach i zawsze marzyłam, żeby móc w lutym zrywać mandarynki prosto z drzewa.

Cóż, mandarynek w lutym, kiedy przyjechaliśmy tu, na drzewach już prawie nie było, za to pełno pomarańczy, pachnących, soczystych, słodkich. Przed naszym balkonem mamy 5 drzew pomarańczowych i jedno mandarynkowe, na podwórku, z drugiej strony domu, rośnie ich również kilka, różnych odmian zapewne, gdyż na niektórych wciąż są jeszcze owoce, które zrywamy na naszą codzienną porcję świeżego soku, a inne właśnie kwitną. Jest też drzewko kumkwatowe, pełne malutkich pomarańczowych owoców z cieniutką, słodką jak miód skórką i mocno kwaskawym środkiem - je się je razem ze skórką. No i oczywiście cytryny, mnóstwo drzew cytrynowych. Co poniektóre owocują i kwitną jednocześnie. Kiedy na nie patrzę... to kolejna spełniona baśń. Jest taki wiersz, romantyczny ogromnie, aż wstyd o tym pisać, "Kennst Du das Land, wo die Zitronen bluehen..." - "Znasz li ten kraj, gdzie kwitną cytryny...". (W spolszczonej wersji Mickiewicza - "Znasz li ten kraj, gdzie cytryna dojrzewa.." nie brzmi on jednak równie mocno co oryginał). Wiersz jest co prawda o Neapolu i nie mamy tu tak wspaniałych ruin, jak te, o których pisze Goethe, ale kiedy wędruję wśród kwitnących cytryn, drzew pomarańczowych, gajów oliwnych, spoglądam na morze, na cyprysy porastające góry - czasem trudno mi uwierzyć w realność otaczającego mnie świata. Staje się on wierszem, liryką, tkliwą dynamiką... to zapewne ta pora, jest 1.30 w nocy. Za kilka godzin wróci rzeczywistość i konkret, psy będą domagać się spaceru, Yang zaserwuje sok z pomarańczy, słodkie bułeczki z "crema" i kawę na śniadanie, będę pisać o tym, jak za nieduże pieniądze żywić się tu smacznie i dobrze, pewnie się o coś pokłócimy, a potem pogodzimy. Dobranoc.

1 komentarz:

  1. Piękny ten wiersz o cytrynach. Te pomarańcze są przepyszne, bardzo soczyste i słodkie tak jak piszesz. Jak Waszym zdaniem będzie wyglądał sezon? Mam nadzieję, że nie gorzej niż rok temu, bo porzez ten kryzyz wszyscy się obawiają najgorszego.

    OdpowiedzUsuń