wtorek
Świat ruszył z miejsca
Po poniedziałkowej wyprawie na północ, tym razem pełnej przygód łącznie z zawiśnięciem na przepaścią tylnymi kołami samochodu i burzą z gradem, ulewą i piorunami, która dopadła nas podczas przejazdu bardzo krętą drogą przez pasmo górskie na zachodzie wyspy, wczorajszy dzień spędziliśmy spokojnie. Zwłaszcza, że dziwny pisk, jaki wydawał nasz samochód na wirażach w poniedziałek (a drogi na północy i zachodzie składają się głównie z wiraży) był wynikiem uszkodzonych hamulców i do piątku pozbawieni jesteśmy środka lokomocji.
Wpadliśmy na pogaduszki do baru Kaktus, gdzie Yang, samym spojrzeniem właściwie unieruchomił system nagłaśniający, więc następne półtorej godziny spędziliśmy popijając Mojitos, nerwowo obgryzając paznokcie i przyglądając się jak George, przystojny i wielki - tak ze 140 kg - tutejszy informatyk próbuje odnaleźć sens w plątaninie kabelków domowej roboty systemu. Kiedy znów rozbrzmiała muzyka, a goście radośnie rzucili się zamawiać drinki, odetchnęliśmy z ulgą i wyruszyliśmy pod górę, do naszej spokojnej Starej Moraitiki. Po drodze zajrzeliśmy jeszcze tylko do tawerny Nikosa, naszego sąsiada i przyjaciela, gdzie ugoszczono nas naleśnikami Susette (magiczny afrodyzjak Nikosa) i karafką wina. Będziemy tęsknić za Wyspą i Moraitiką. W niedzielę wyruszamy na miesiąc do Polski, aż trochę straszno, no wiecie, to ten kraj gdzie białe niedźwiedzie chodzą po ulicach. Kalinichta.
sobota
Yang popłynął na jeden dzień na stały ląd do konsulatu w Patras przekazać nasze PITy. Dziwne rzeczy opowiadał przez telefon. Miasto brzydkie okrutnie i wspaniałe góry. Dopłynął tam bladym świtem, wszystko było jeszcze pozamykane, ułożył się więc na ławeczce w porcie i przyglądał się
To zdjęcie zrobiłam podczas naszej pierwszej podróży jesienią 2008 roku. Prom zanim dotrze na Korfu zatrzymuje się w Igumenitsy. Tam na nasz prom 'załadowano' nielegalnych imigrantów odstawianych z powrotem do Albanii.
tamtejszej rzeczywistości. A rzeczywistość w postaci nielegalnych imigrantów z Albanii i Afryki przemykała między zabudowaniami portowymi próbując dostać się na któryś z promów pasażerskich płynących do Włoch i bawiąc się w ciuciubabkę z niemrawym policjantem. Skomplikowany ten świat. Za każdym razem kiedy przejeżdżamy jakąś granicę w Europie i nikt od nas nic nie chce, żadnych dokumentów, żadnego straszenia, sprawdzania, więcej - żywej duszy strażniczej na tych przejściach nie uświadczysz, ogarnia mnie taaaaaaaaka radość i poczucie wolności. Wciąż pamiętam te czasy kiedy otrzymanie paszportu graniczyło z cudem, straże graniczne z psami, celników przetrząsających walizki, zaminowane pola wzdłuż granic -brrr... ohyda.
Od tych opowieści Yanga smętnie mi się zrobiło, więc wybrałam się dziś o świcie z psami w górę, do gaju oliwnego i patrzyłam na jaśniejące powoli niebo pełne gwiazd lśniących jakby ze sreberka powycinanych, na morze, na stały ląd i światła po drugiej stronie morza, na wypływające łodzie rybackie, wdychałam powietrze pachnące szałwią i mnóstwem innych, nieznanych mi ziół i powoli powrócił spokój.
czwartek
Kolejny poranek. Wokół wszyscy zaniepokojeni. Przyjadą turyści i goście czy nie. Powoli ten niepokój i nam się udziela, choć to zupełnie bez sensu. Nie prowadzimy ani pensjonatu, ani tawerny, ale powoli zaczynamy czuć się na Korfu "u siebie", więc sprawy tutejsze stają się również naszymi. Wiele biur podróży wymówiło umowy właścicielom małych hotelików i pensjonatów, a chociaż płaciły niewiele, to starczało aby utrzymać siebie i kształcić dzieci. Teraz ludzie nie wiedzą, co ich czeka. Nasza przepiękna wyspa nie ma żadnego przemysłu na większą skalę. Zakaz wycinania gajów oliwnych uniemożliwia rozbudowę turystycznej infrastruktury na wielka skalę. Dla wyspy i jej ekologii to zbawienne. Ale życie ludzi nie jest proste. Zarabiają właściwie tylko w sezonie letnim pracując wtedy po 12 i więcej godzin na dobę 7 dni w tygodniu. A z tego co zarobią w ciągu 4 czterech miesięcy muszą przeżyć do następnego sezonu. Zimą wszyscy oszczędzają do tego stopnia, że na przykład płacić można tylko gotówką. Dopiero teraz powoli uruchamiane są w sklepach maszynki do płacenia kartami.
Nie widziałam w życiu zbyt wielu wysp, ale ten skrawek ziemi pokrytej zielenią jest bardzo szczególny. Na zachodzie, od strony otwartego morza, piaszczyste plaże,a także słone jezioro, nad którym osiedliły rzadkie gatunki ptaków. Na północy wysokie góry porośnięte drzewami oliwnymi i cyprysami, wioski 'przyklejone' do zboczy, no i Anglicy oczywiście. Wschód to przede wszystkim Kerkyra, stolica z dwoma twierdzami, pełnym wdzięku 'weneckim' starym miastem, portem i przystaniami jachtowymi. Południe to wspaniałe widoki na stały ląd, łagodne wzgórza, kwiaty i rybacy. Taka mała wyspa, a taka rozmaitość. Dzień się zaczyna, psy domagają się spaceru. Pora ruszać.
poniedziałek
Wczoraj zanosiło się na deszcz, lecz dziś znów słońce, łagodny wietrzyk. Na naszym drzewku cytrynowym wciąż są cytryny, jednocześnie drzewo kwitnie, a na niektórych gałęziach można znaleźć nowe malutkie cytrynki. Jaszczurki biegają po ścianach, w kwitnących drzewach pomarańczowych brzęczą pszczoły i trzmiele. Róże kwitną, sąsiedzi świętują w swoich ogrodach. Wczoraj dzień głównie w huku wystrzałów z dubeltówek. Mężczyźni w ogrodach i na balkonach strzelali, strzelali i jeszcze raz strzelali w powietrze na chwałę Zmartwychwstania i ku swojej frajdzie, a dzieci garściami donosiły naboje.
Z kościoła dochodzi śpiew. No i tu mała rysa na idyllicznym obrazku - tak fałszującego chóru to ja jeszcze nie słyszałam.
My przez ostatnie dwa dni głównie śpimy. Od mamy Marii dostaliśmy kołacza wielkanocnego - drożdżowy słodki wieniec z zapieczonymi jajkami. Od Marii wynajmujemy nasze mieszkanie. Sama Maria mieszka w Kerkyrze. Jej dorośli już synowie nie chcą zajmować się apartamentami woląc pracować u ojca w biurze księgowym, więc pieczę nad wszystkim tu sprawuje mama Marii. Można rzec, że nas 'zaadoptowała'. Stale podrzuca nam to sałatę, to szczypior, kwiatki do wazonu, jajka od swoich kur. Porozumiewamy się głównie językiem migowym, ale w tym tygodniu zaczynamy już brać lekcje greckiego. Najwyższa pora.
niedziela
Kalo Pascha
Dla nas ten tydzień był i świąteczny i absolutnie wyczerpujący. Ogromna ilość pracy związana z naszymi firmami w Polsce (to głównie Yang siedział po kilkanaście godzin dziennie przy komputerze pracując, pracując i jeszcze raz pracując), wyprawa na północ w odwiedziny do Moniki z Arillas połączona z szukaniem i zwiedzaniem miejsc, o które pytają się czytelnicy naszej strony o Korfu. Yang postanowił też pomóc mężczyznom z Moraitiki, którzy wykładali (społecznie) drogę w naszej części wsi przepięknymi kamiennymi płytami. Poznawaliśmy nowych niezwykłych ludzi, wzięliśmy udział w piątkowej procesji w Moraitice i jesteśmy absolutnie, absolutnie nieprzytomni ze zmęczenia. Tematy czekają aby je opisać, zdjęcia wymagają przejrzenia i obróbki. Mój komputer wciąż w naprawie.
Przed przyjazdem tu martwiłam się nieco, że to taka mała wyspa i szybko zaczniemy się nudzić. Długo jeszcze, jeśli w ogóle kiedykolwiek, nuda nie zawita w nasze progi.
A teraz idę przygotować nam świąteczne śniadanie. Koguty pieją, żaby poszły spać, również "nasza" sówka zamilkła. Opowiem jeszcze tylko o sówce. Od półtora miesiąca co wieczór, około dziewiątej rozlegało się głośne uu.., uu.. i tak godzinami. Najbardziej dźwięk ten przypominał klakson samochodowy. Początkowo sądziliśmy, że to jakiś nocny samotny ptak wzywa samiczkę (wiosna w końcu). Yang mu nawet współczuć zaczął. Potem ja zaczęłam podejrzewać, że to alarm włącza się w którymś z pustych teraz domów. W końcu zdecydowaliśmy się zapytać sąsiadów. I nie żadne to samotne samce ani popsute alarmy, lecz małe sówki nawołujące swoje polujące w nocy matki. Co i rusz zdarzają nam się takie historie. Wciąż na nowo dowiadujemy się, że o niczym tu nie mamy pojęcia, a nasze wyobrażenie zupełnie nie odpowiadają rzeczywistości.
Fantastyczne doświadczenie dla takich 'wszystkowiedzących' staruszków jak my.
Kalo Pascha wszystkim
Kilka zdjęć z podróży promem na Korfu
piątek
Komputery, podświadomość, morze i potwory....
Chyba jutro tak go spędzimy. Dziś wybieramy się na kolację do znajomych, na dość niezwykłą dla nas godzinę - zaproszeni jesteśmy na 21-ą.
O kryzysie i niepokojach z nim związanych postaram się napisać w czasie weekendu, pół godziny dostępu do laptopa nie wystarczy na taki ważki temat.
Być może też szybko uda się naprawić mojego hp-ka, który powędrował do lokalnego eksperta.
Byliśmy dziś na plaży. Pora zacząć kąpać się w morzu. Od dłuższego czasu jest ciepło, temperatury powyżej 20 stopni. U nas na górze - mieszkamy w Starej Moraitice, położonej na zboczu góry, w jednym z ostatnich domów we wsi, tak że za nami już tylko gaje oliwne - jest słonecznie, upalnie wręcz, cały czas jednak powiewają delikatne wiaterki - wymarzona wakacyjna pogoda. Na dole natomiast, nad morzem unoszą się opary. Jest gorąco, woda paruje, a ponieważ na morzu panuje absolutna cisza, nic ich nie rozwiewa. Plaże wciąż puste, nieruchoma przezroczysta woda, nawet śladu ryb, których znaczne ilości obserwowaliśmy kilka dni temu, wszystko spowite mgłą. Weszliśmy do morza, zanurzyliśmy się, popluskaliśmy i dość szybko wróciliśmy na ląd. Zbyt było niesamowite. Jesteś człowiekiem XXI wieku, korzystasz z najnowszych technologii, ale czasem wiesz, że lepiej być na brzegu, gdyż jakiś głowonóg, albo i siedmiogłowa Hydra może wynurzyć się z oparów, opleść cię swymi mackami...
Yang się budzi, żegnajcie więc na razie. Jasas
wtorek
upadek laptopa, początek sezonu i całe mnóstwo pomarańczy
mój laptop zrobił, właściwie nic nie zrobił, tylko cicho i niedramatycznie zgasł, prawdopodobnie coś z hardwarem. Musi teraz pojechać do Polski, a my z Yangiem korzystamy oboje z jego della, co oznacza 'szychty'. Kiedy mój Ukochany zasypia, ja siadam do komputera, w dzień zaś on okupuje della. Mam nadzieję, że nie potrwa to zbyt długo, dość bowiem komplikuje nam to życie.
U nas początek sezonu: przybywają pierwsze samoloty z Wielkiej Brytanii, a wraz z nimi goście i turyści. Z każdym dniem otwierają się nowe hotele, sklepy, tawerny. W Moraitice również wieczorem ruch na ulicach, młodzież i nie tylko młodzież rozbija się na skuterach, w kawiarniach pozajmowane stoliki, w naszej sennej do tej pory wsi robi się gwarnie.
Bez komputera czas płynie wolniej, sporo czasu spędziłam dziś na werandzie czytając i zastanawiając się, co nas tak bardzo urzeka w tej wyspie. Każde z nas, i Yang i ja, miało swoje własne mity, które nas tu sprowadziły. Dla Yanga były to książki Durella, historie o nieco szalonym i egzotycznym życiu pewnej angielskiej rodziny na Korfu w czasach przed drugą wojną światową. Dla mnie był to zapach świeżo zerwanych mandarynek w lutym. Dawno, dawno temu, w czasach real-socu, kiedy pomarańcze i cytryny pojawiały się w sklepach tylko przed Bożym Narodzeniem i 22-gim lipca, mój ojciec którejś zimy przywiózł wielką torbę mandarynek zerwanych przez niego własnoręcznie w Grecji. Przez kilkadziesiąt lat każdej zimy przypominałam sobie ich kolor, smak, zapach i zawsze marzyłam, żeby móc w lutym zrywać mandarynki prosto z drzewa.
Cóż, mandarynek w lutym, kiedy przyjechaliśmy tu, na drzewach już prawie nie było, za to pełno pomarańczy, pachnących, soczystych, słodkich. Przed naszym balkonem mamy 5 drzew pomarańczowych i jedno mandarynkowe, na podwórku, z drugiej strony domu, rośnie ich również kilka, różnych odmian zapewne, gdyż na niektórych wciąż są jeszcze owoce, które zrywamy na naszą codzienną porcję świeżego soku, a inne właśnie kwitną. Jest też drzewko kumkwatowe, pełne malutkich pomarańczowych owoców z cieniutką, słodką jak miód skórką i mocno kwaskawym środkiem - je się je razem ze skórką. No i oczywiście cytryny, mnóstwo drzew cytrynowych. Co poniektóre owocują i kwitną jednocześnie. Kiedy na nie patrzę... to kolejna spełniona baśń. Jest taki wiersz, romantyczny ogromnie, aż wstyd o tym pisać, "Kennst Du das Land, wo die Zitronen bluehen..." - "Znasz li ten kraj, gdzie kwitną cytryny...". (W spolszczonej wersji Mickiewicza - "Znasz li ten kraj, gdzie cytryna dojrzewa.." nie brzmi on jednak równie mocno co oryginał). Wiersz jest co prawda o Neapolu i nie mamy tu tak wspaniałych ruin, jak te, o których pisze Goethe, ale kiedy wędruję wśród kwitnących cytryn, drzew pomarańczowych, gajów oliwnych, spoglądam na morze, na cyprysy porastające góry - czasem trudno mi uwierzyć w realność otaczającego mnie świata. Staje się on wierszem, liryką, tkliwą dynamiką... to zapewne ta pora, jest 1.30 w nocy. Za kilka godzin wróci rzeczywistość i konkret, psy będą domagać się spaceru, Yang zaserwuje sok z pomarańczy, słodkie bułeczki z "crema" i kawę na śniadanie, będę pisać o tym, jak za nieduże pieniądze żywić się tu smacznie i dobrze, pewnie się o coś pokłócimy, a potem pogodzimy. Dobranoc.
środa
Pierwszy kwiecień
Ja dziś miałam wyjątkowo pracowity dzień. Mama Marii obudziła mnie rano stukając do drzwi, aby powiedzieć mi, że kwiatki, które kupiłam do posadzenia przed domem, trzeba podlać. Potem przybyła na nasze podwórko z motyką i zaczęła okopywać drzewka owocowe. Głupio mi się zrobiło, kobieta ma około 80-ciu lat, więc rzuciłam się jej pomagać. W efekcie okopałyśmy pół podwórka, wypieliłyśmy multum chwastów, wymiotłyśmy co się dało, podlałyśmy kwiatki, drzewka, trawę itd. Kiedy ja już całkiem zaczęłam wymiękać, mama Marii przyniosła nad basen swoje dywaniki i zaczęła je prać. Postanowiłam więc sobie nie odpuszczać i wyczyściłam kuchnię, wstawiłam pranie, zamiotłam mieszkanie....Uff, idę dziś wcześnie spać.
Moniko, dzięki za pozdrowienia z Arillas.
Co do psów, to, w naszej wsi przynajmniej, ludzie je uwielbiają. Mało kto przejmuje się tym, czy pies jest ułożony, czy ma rodowód i czy pięknie wygląda. Psy muszą przede wszystkim umieć współżyć z kurami, kotami, owcami i innymi psami. No i mają być absolutnie nieagresywne wobec ludzi. Naszym niestety nie będziemy chyba już w stanie wytłumaczyć, że koty, to nie zabawka do gonienia, a kury należy obchodzić szerokim łukiem, tak więc skazane są na spacery na smyczy. No i oczywiście ich rozmiar - tutejsze psy są z reguły nieduże.
Życzę wam wszystkim wspaniałego nowego miesiąca.
Dobranoc.
poniedziałek
Melancholijny nieco wieczór
Przez cały wieczór burza krążyła wokół wyspy, aż w końcu powędrowała dalej. Dziwny wieczór, taki poza czasem i miejscem: chmury przesłaniają gwiazdy, ciemno bardzo, cicho. Nawet żaby, które co noc swoje godowe kumkające posiedzenia odbywają, zamilkły. Psy śpią, pogodzone znowu. Przez ostatnie kilka dni Kai nie wpuszczała Kity do pokoju, w którym mają legowiska (z powodu tłumu adoratorek, jak śmię podejrzewać). Ukochany mój zniknął gdzieś w odmętach Warszawy, pewnie w Empiku nową książkę nabył i rokoszuje się nią przy herbacie i ciastku. Nalałam sobie szklaneczkę 18-letniego malta (22 euro w Lidlu - podaję ceny zgodnie z zaleceniem Yanga). Właściwy czas, żeby wrócić do tej bajkowej niedzieli na początku marca.
Pokażę wam zdjęcia i może trochę komentarzy dodam.
To Starbucks w Kanoni.
Wspięliśmy się tam by przy kawie i słodkościach napawać się widokami i snuć różne historie. A widoki poruszające:
Pas startowy: kiedy samoloty startują, wygląda to tak jakby miały zaraz wpaść do morza, w ostatniej chwili podrywają się jednak ostro w górę, robią ciasny, bardzo ciasny obrót i ruszają ku stałym lądom. Widziałam to jesienią, kiedy byliśmy tu, aby przekonać się czy Korfu jest właściwym miejscem dla nas. Na początku marca nic jeszcze jednak nie latało, cisza, słońce, spokój.
"Skrót" dla pieszych przecinający lagunę. Na tej betonowej kładce mnóstwo wędkarzy. Ryby łowi się na linkę, bez wędki. Co bardziej zaawansowani zarzucając linkę, zakręcają nią niczym lassem nad głową. Ku zdziwieniu Yanga większość łowiących, to kobiety.
Ciąg dalszy "jutro", gdyż wstawianie zdjęć do bloggera czasochłonne jest szalenie. Dobranoc.
niedziela
Zupełnie inna niedziela
Wszystkie suki w okolicy mają cieczkę i przybywają do nas na podwórko próbując uwieść Kitę, naszego samca, amerykańskiego akitę - czterokrotnie większego od najroślejszej z panien. Kita spędza całe dnie siedząc pod drzwiami i tęsknie wyjąc. Kaj, nasza akita japońska, suczka i towarzyszka Kity, jest wściekła i chętnie by pogoniła cały ten damski klub. Za pannami przybywają i kawalerowie, co z kolei w Kicie budzi waleczne instynkty. Spacery z psami to teraz prawdziwe wyzwanie.
poniedziałek
Niedzielne atrakcje.
Wybraliśmy się z Yang w niedzielę na poszukiwanie gąbki na kiju do mycia podłóg, gdyż podłogi są tu kamienne lub wyłożone kafelkami. Ponieważ markety na przedmieściach Kerkiry były zamknięte, odpuściliśmy sobie zakupy i pojechaliśmy do Kanoni, przedmieścia stolicy rozlokowanego na zboczach nad laguną w pobliżu lotniska. Pogoda była piękna, słońce, bezwietrznie, my, po bardzo wyczerpującym tygodniu, spragnieni relaksu. Droga, jednokierunkowa, wspina się na zbocze, zakręca na szczycie i wiedzie z powrotem w dół. Na szczycie zaś, oprócz nieczynnych teraz hoteli, kawiarnie z tarasami widokowymi, nieco niżej grecka, a wyżej, uczepiony zbocza - Starbucks. Przypomniał nam się Londyn, miasto, które oboje uwielbiamy, i Starbucks z ogródkiem nad kanałem na Camdenie, gdzie niejedną kawę wypiliśmy obserwując jak narrowboaty, wąskie i długie niczym ołówek łodzie, czy raczej barki mieszkalne, przekraczają śluzę. Ciepło nam się w sercach zrobiło, swojsko jakoś tak, wspięliśmy się więc po schodkach i, zaopatrzywszy się w cappuchino i macchiato, rozsiedliśmy się na słoneczku. Pod nami laguna, pas startowy lotniska wychodzący na lagunę, krótki bardzo, w związku z czym lądowanie i wznoszenie się samolotów jest ogromnie widowiskowe, na horyzoncie stały ląd, na morzu łodzie rybackie... Idylla. Nieco poniżej nas na tarasie wyciętym w zboczu dom. Przed domem, jak wszędzie tu, na sznurach suszy się pranie, ludzie porozkładani na fotelach twarze do słońca wystawiają. Tu dygresja kolejna: ponieważ jesteśmy na Korfu tak cudownie obcy, nie znamy języka, mamy niewielu znajomych, co więcej, uczymy się dopiero tutejszej rzeczywistości, wielu rzeczy musimy się domyślać, zaczęliśmy snuć różne opowieści o ludziach bądź sytuacjach, których jesteśmy świadkami.
Ciąg dalszy jutro, właśnie zmienia się pogoda, nadciąga burza, trzeba pranie ze sznurów pozbierać.
piątek
Pomarańczowe ciasto
Zetrzeć skórkę z dwóch pomarańczy, a potem wycisnąć z tychże pomarańczy sok.
8 płaskich łyżek miękkiego masła utrzeć z ośmioma czubatymi łyżkami cukru pudru i szczyptą soli na miękką masę.
Ucierać dalej dodając startą skórkę pomarańczową, dwie szklanki mąki, dwie płaskie łyżeczki proszku do pieczenia i 4 jajka. Żeby ciasto ucierało się sprawnie i nie robiły się grudki, ja robię to tak, że wrzucam skórkę, dodaję pół szklanki mąki, jedno jajko i pół łyżeczki proszku do pieczenia, chwilę ucieram mikserem na najwolniejszych obrotach i dodaję następną, taką samą partię składników, znowu ucieram i tak dopóki nie utrę całości. Robi się szybciej, niż się pisze. Na koniec ucierania, ciasto powinno być bardzo gęste, ale jeszcze lejące. Jeżeli jest zbyt gęste, można dodać jedno jajko więcej.
Ciasto wlać należy do średniej wielkości prostokątnej foremki, wysmarowanej masłem i wysypanej mąką i piec przez około 40 minut w temperaturze 160 – 170 stopni. Jeśli patyczek, którym nakłuwam ciasto jest suchy, ciasto jest gotowe. Jak widzicie z opisu – podstawowo to najzwyklejsze ucierane ciasto.
Teraz następuje to, co czyni je czymś wyjątkowym: gorące ciasto należy gęsto ponakłuwać widelcem (nie wyjmować jeszcze z formy) i zalać sokiem pomarańczowym. A potem należy uzbroić się w cierpliwość, w wiele cierpliwości i zostawić ciasto na noc w spokoju, żeby całe przesiąknęło sokiem. Za to rano.... nie ma nic wspanialszego, niż kawałek takiego ciasta do porannej kawy. Nawet nasi greccy sąsiedzi byli pod wrażeniem tego wypieku.
Na koniec jeszcze jedna praktyczna uwaga: o ile nie macie pod ręką świeżo zerwanych, dojrzałych pomarańczy, weźcie trzy zamiast dwóch, a sok warto dosłodzić cukrem pudrem. Oczywiście w wersji dla dorosłych, można też dodać do soku nieco alkoholu, najlepiej oczywiście, aby pozostać w greckich klimatach, Metaxy, ale dowolny winiak czy likier cytrusowy spełni swoją rolę.
Smacznego.
Ponieważ dziś wicher hula, deszcz zacina, co jakiś czas na niebie pojawia się błyskawica, będę eksperymentować z tematem „sernik a pomarańcze”. O wynikach wkrótce.
Aha, wiosna jest już w pełni i mimo że wieczór zimny i deszczowy, żaby, a może ropuchy drą się jak mogą, wszystko kwitnie (tylko pomarańcze się kończą), a wczoraj widziałam klucz ptaków zmierzających na północ. Za kilka dni dotrą do Was.
czwartek
Karnawał
Zima na południu to oczywiście KARNAWAŁ. W niedzielę więc wybraliśmy się do stolicy na karnawał. Na oficjalnej miejskiej stronie "Terra Kerkyra", jasno i wyraźnie napisano, że odbędzie się pochód karnawałowy, niestety bez szczegółów w rodzaju godziny i miejsca. Zaprzyjaźniona rodzina chórem oznajmiła, że w tę niedzielę to nic ciekawego nie będzie i nie warto benzyny na wyjazd marnować. Również inni miejscowi mieszkańcy odradzali wyprawę do miasta. Mimo to zdecydowaliśmy się sprawdzić osobiście co jest grane i po małej rodzinnej sprzeczce odnośnie godziny wyjazdu (Yang chciał wyruszyć jak najwcześniej, żeby niczego nie przegapić, ja optowałam za późniejszym wyjazdem, aby nie włóczyć się godzinami w oczekiwaniu na imprezę), o 14-tej wyruszyliśmy do stolicy. Oczywiście popełniliśmy błąd - godzina 14-ta na Korfu nie istnieje - to czas sjesty i miasto puste, tylko na Esplanadzie (wielkim, trawiastym placu defiladowym) karuzela, baloniki, konfetti i rodzice z dziećmi. A każde dziecko w stroju karnawałowym. Księżniczki, motylki, wojownicy ninja, diabełki; rozbawione, przejęte, rozgorączkowane. W tę niedzielę karnawał świętują dzieci. Znów mała -wielka sprzeczka - czy pochód już się odbył, czy jeszcze nie. W dość minorowych nastrojach wyruszyliśmy na spacer po mieście, a później na zwiedzanie starej twierdzy i portu jachtowego. W którymś momencie usłyszeliśmy wystrzały i gromką muzykę, wróciliśmy więc na Esplanadę. I oto był - pochód karnawałowy. Tańczące dziewczyny i dziewczynki, przejęci rodzice, szalejący chłopcy, muzyka, konfetti i tłum. Byliśmy, zdjęcia zrobiliśmy, zadanie wykonaliśmy!
A swoją drogą, wiele musimy się jeszcze nauczyć, nie tylko języka greckiego, lecz przede wszystkim tego radosnego luzu, z jakim tu wszyscy podchodzą do rzeczywistości.
piątek
Zima na Korfu
Zima na Korfu
Witajcie. Zima na Korfu to dla nas, przybyszów z Polski, wielce egzotyczna sprawa. Wyspa powitała nas 20-stopniowym upałem. Niestety, nie trwał on długo, od tej pory przeżyliśmy ulewy, grad, całonocną burzę i kilka pięknych, słonecznych dni. Wokół zielono i kolorowo, ale nie można powiedzieć, że to wiosna - skoro drzewa pomarańczowe i cytrynowe obwieszone owocami i trwają właśnie zbiory oliwek. Kwitną co prawda jabłonie, lecz skromnie tu bardzo się prezentują. Mało kto zbiera pomarańcze, służą głównie do użyźniania gleby - owoce zostawia się po prostu tam gdzie spadną. Zachęceni przez naszą gospodynię, każdego ranka zbieramy opadłe owoce i wyciskamy sok, pieczemy ciasta pomarańczowe, dodajemy pomarańcze do sosów i sałatek. Cały dom przenika aromat cytrusów.
Ok, w tej idylli jest pewien haczyk - wiatry. Jeśli wieją z południa, to przynoszą ciepło i deszcz, wiejące z północy oznaczają słońce, ale też chłód. Od czasu do czasu dotrze tu powiew z Afryki i mamy 20 stopni ciepła, ale nie zdarza się to często. Chłodne wieczory - domy są przewiewne i niezbyt dobrze ogrzewane - zachęcają do otulania się swetrami i sączenia grzanego wina.
Rozgrzana winem, porzucam więc teraz bloga, aby upiec pyszne ciasto pomarańczowe.